Go down
BEZKRES
BEZKRES

Lokacja  Empty Lokacja {28/2/2021, 23:18}

SZPITAL

Lorem ipsum dolor sit amet, consectetur adipiscing elit, sed do eiusmod tempor incididunt ut labore et dolore magna aliqua. Ut enim ad minim veniam, quis nostrud exercitation ullamco laboris nisi ut aliquip ex ea commodo consequat. Duis aute irure dolor in reprehenderit in voluptate velit esse cillum dolore eu fugiat nulla pariatur. Excepteur sint occaecat cupidatat non proident, sunt in culpa qui officia deserunt mollit anim id est laborum.

Sed ut perspiciatis unde omnis iste natus error sit voluptatem accusantium doloremque laudantium, totam rem aperiam, eaque ipsa quae ab illo inventore veritatis et quasi architecto beatae vitae dicta sunt explicabo. Nemo enim ipsam voluptatem quia voluptas sit aspernatur aut odit aut fugit, sed quia consequuntur magni dolores eos qui ratione voluptatem sequi nesciunt. Neque porro quisquam est, qui dolorem ipsum quia dolor sit amet, consectetur, adipisci velit, sed quia non numquam eius modi tempora incidunt ut labore et dolore magnam aliquam quaerat voluptatem. Ut enim ad minima veniam, quis nostrum exercitationem ullam corporis suscipit laboriosam, nisi ut aliquid ex ea commodi consequatur? Quis autem vel eum iure reprehenderit qui in ea voluptate velit esse quam nihil molestiae consequatur, vel illum qui dolorem eum fugiat quo voluptas nulla pariatur?



Caine McYarden
Caine McYarden

Lokacja  Empty Re: Lokacja {28/2/2021, 23:24}

23|04|2XXX

Alabastrowa dłoń dotknęła jego rozgrzanego czoła; palce muskały twarz i włosy delikatniej od  wiatru, który przyniósł ze sobą zapach wiosny, świeżych płatków i ściętej trawy. Mocniejszy podmuch poruszył plątaniną złotych pasm, zwiewając kosmyki ze skroni i policzków, by zaraz pozwolić im opaść na nowo na te same miejsca. Było w tym coś niewinnego, coś spokojnego. Jak ciepłe wspomnienie.
— Dobrze, więc... ludzie są jak lustra? — podjął, unosząc brew. Leżał na gołej, zielonej ziemi, z głową na jej kolanach. Razem ze swawolnym uśmiechem, który rozciągnął usta, wyglądał jakby się droczył w złośliwy, ale niegroźny sposób. — O to chodzi?
Spojrzała na niego spod czarnej grzywki. Zimne, niebieskie oczy kryły mądrości świata, choć należały do dziewczyny mającej ledwie siedemnaście lat.
— Bądź poważny, choć raz. Spróbuj to sobie wyobrazić — westchnęła, wyciągając mu z rąk komórkę. Podniosła telefon na wysokość swojego ramienia, tuż przed jego oczy. — To jest człowiek.
Chłopak parsknął, aż poczuła drgnięcie jego ciała.
— Wszystko z nim w porządku? — zapytał zmartwiony. — Nie umie się nad czymś zdecydować? Bo wygląda na trochę rozbitego.
Dziewczyna zignorowała go, choć przez jej oblicze przemknął cień.
— Gdyby ktoś do ciebie zadzwonił, co byś zrobił?
— To bardzo trudne pytanie. — Rozbawienie z trudem pozwoliło mu na ściągnięcie brwi w zamyśleniu. — Prawdopodobnie bym odebrał.
— A gdybym wynurzała komórkę w błocie?
— Wtedy byłbym bardzo zawiedziony twoją postawą, młoda damo. To cacuszko przeżyło wielki tyłek Johnny'ego i nie chciałbym, żeby zdechło tylko dlatego, że ktoś tu wpadł w stan rozmyślań.
— To tylko hipotetyczne założenie. Co byś zrobił?
Z jego ust wyrwało się mrukliwe „hmmm”.
— Zakładając, że nie uciekałbym z miejsca zbrodni jako młodociany morderca swojej dziewczyny, pewnie wytarłbym ekran, zobaczył kto dzwoni i odebrał. Albo nie. Zależy kto to by był.
Przytaknęła.
— Właśnie. Spojrzałbyś na ekran, a on pokazałby ci informacje. Z ludźmi jest zupełnie inaczej niż z twoim telefonem. Tacy jesteśmy. Przez nieuwagę, przez zakłamanie. Lenistwo sprawia, że nie chcemy dbać o swój wizerunek — tworzymy więc inny, fałszywy. Ale poza lenistwem jest coś jeszcze. I nie — przerwała kategorycznie, widząc, jak chłopak uśmiecha się szerzej — nic z tego co przychodzi ci do głowy.
— Nic nie powiedziałem.
— Masz głupi wyraz twarzy. A mi chodzi o strach.
— Strach — podjął poważnym tonem — rzecz jasna, wcale nie jest głupi.
— Strach jest ciężki, zrozum. Sprawia, że łatwiej nam żyć w brudzie. Boimy się tego co pod warstwą kurzu, boimy się, jak to wygląda i jak inni na to zareagują. Boimy się więc barw, emocji, wspomnień, boimy się blizn i tego, że gdy ktoś zobaczy, że raz nas skrzywdzono, spróbuje to zrobić znowu — bo czemu nie? Już na to pozwoliliśmy. Jaka jest szansa, że staliśmy się odważniejsi? Że tym razem zawalczymy? Niewielka, prawda? Dlatego kłamiemy. Ignorujemy. To właśnie ten kurz. Brud. Cały ten syf, który pokrywa szkło twojej komórki, by nie dało się zobaczyć informacji. Rozumiesz?
Pokręcił głową; czuła jego włosy przesuwające się po nagiej skórze nóg, i nagrzany od ciepła materiał jego bluzy.
— To metafora — uściśliła.
— Świetnie, teraz rozumiem jeszcze mniej. Ale niech będzie. Co dalej z tym człowiekiem?
— Jeżeli przyjmiemy... — poruszyła nadgarstkiem, zaciskając palce mocniej na jego komórce z rozbitym ekranem — że człowiek jest jak szkło w twoim telefonie, a kłamstwa są jak brud, to co otrzymujemy?
Wzruszył lekko barkami.
— Nie jestem certyfikowanym filozofem, ale zakładam, że otrzymujemy wtedy bardzo brudne szkło.
— A nie metaforycznie?
— Zakłamanego człowieka — już się nie uśmiechał. — Więc w wielkim skrócie uważasz, że każdy z nas jest ohydny, bo jesteśmy brudni, czyli zakłamani?
— Uważam jedynie, że to, co robimy, jest bezsensowne. Jeżeli chcemy być tym, kim jesteśmy, to dlaczego kłamiemy i udajemy kogoś innego? A jeżeli nie podoba nam się swoja postawa, to dlaczego lenistwo wygrywa z pragnieniem zmiany? Dlaczego nie możemy być jak czyste szkło; szkło, które chroni zawartość miliarda wewnętrznych aplikacji, wiadomości... mnóstwo wspomnień i cech, których nie trzeba się wstydzić?
Dźwignął się nagle do siadu. We włosach miał źdźbło trawy, ale zniknęło, usunięte wprawnymi palcami dziewczyny. Chłopak obrócił się lekko, by móc spojrzeć na towarzyszkę.
— Nie rozumiem do czego zmierzasz. Chcesz mi powiedzieć, że jesteś szczera jak Bóg przykazał? Jesteś... no... czystym kawałkiem szkła? Mogę zerknąć co jest wewnątrz ciebie, po prostu patrząc?
Zacisnęła usta. Jej blada cera zdawała się przybrać konkretnego koloru — jak róża rzucona na biały obrus.
— Chciałabym. Nie jest to jednak możliwe. Jak każdy także pozwoliłam, by z czasem osiadł na mnie kurz. Niewiele dojrzysz.
— Chyba, że zetrę osad.
— Nie rób tego.
Parsknął śmiechem, znów przywołując uśmiech.
— Dlaczego nie? Boisz się tego, co zobaczę?
Utrzymał wesołość mimo tego, że ścięła go spojrzeniem.
— Szkło, gdy dobrze spojrzysz, działa jak lustro. Nie boisz się ujrzeć siebie?
— Dlaczego bym miał? — Wyjął z jej rąk komórkę, znów beztrosko opadając na jej kolana. — Jestem szalenie przystojny.
Rozległ się dzwonek telefonu...
Bip. Bip. Bip.
Biip. Biiiip. Biiiiip.

Pojedyncze sygnały dzwonka zaczęły się wydłużać. Wydłużać i urywać. Wydłużać i urywać. Caine leżał z głową na czymś miękkim, ale nie było tu zapachu skoszonej trawy i drzewa, w którego cieniu się kryli. Nie było chłodnej dłoni dotykającej nagrzanej od słońca twarzy. Ucichł spokojny, wyważony ton. Zastąpił go alarm komórki, ale do zaćmionego umysłu powoli docierało, że dźwięk nie ma nic wspólnego z podstawowym brzmieniem połączenia. Szybki rytm, któremu zwykle towarzyszyły wibracje, zniekształcił się w coś innego, metodycznego. Jak bicie serca.
Sine powieki zacisnęły się mocniej, a lekko rozchylone usta zwarły w wąską linię. Na zewnątrz ledwo się poruszył; bardziej drgnął niż wykonał pełnoprawny ruch. W środku jednak szarpał się jak pojmane w sidła zwierzę, łapiąc za nicie łączące go z rzeczywistością. Wychwytywał coraz więcej bodźców, każdy jeden traktując jak zdobycz, którą trzeba porwać w pięść i nie wypuszczać.
Głośne, miarowe pikanie. Lekki szmer — butów? Może. O miękkiej podeszwie. Lekarski egzemplarz? Szurały gdzieś w tle, bardzo daleko, wiele mil stąd. Szybko ucichły. Znów spokój, ale zamiast tego pojawił się zapach. Uczucie, że jest na zewnątrz, na polanie w głębi lasu, zniknęło bezpowrotnie. Klatka piersiowa uniosła się nieco, gdy nabrał powietrza przez nos. Sterylnie. Środki czystości. I kwiaty o bardzo słabej woni.
Ktoś coś mówił, ale słowa zlewały się w bełkot. Dopasował jednak miarowe pikanie do funkcji aparatury. Więc szpital. Co tu robił?
Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Powieki miał ciężkie jakby wyłożono je ołowiem; jak przez mgłę rejestrował obraz.
Było coś okrutnego w śnieżnych ścianach bez żadnego zdjęcia, dyplomu obitego w ramkę, plamy, bez najmniejszego charakterystycznego punktu, na którym można zawiesić wzrok. Pustka raziła jak rozgrzane do białości słońce, więc obrócił głowę na bok, koncentrując się na nocnym stoliku i przeźroczystym wazonie z przywiędłymi już kwiatami.
Wiedziałaby jaki to rodzaj.
Ale nie było ani jej, ani tych anielsko beztroskich czasów. Dziesięć lat później wszystko biegło zupełnie innym tempem; wszystko doprowadziło do tu i teraz. A tu i teraz pomieszczenie było białe jak płatki azalii, wokół unosił się wżarty w ściany i meble zapach środków czystości i alkoholu dezynfekującego; był niski, goły stolik z bukietem przedawnionych kwiatów...
... i jeszcze coś.
Caine poczuł, że jest coś
ktoś
kto cały czas umykał jego świadomości.
Zmusił się więc, aby znów przekrzywić głowę. Napięcie mięśni wywołało tępy ból.
Co się stało?
Z tym pytaniem wbił wzrok w... niego.
... Jezu — jęknął chrypliwie, czując jak w gardle drapie go piasek zbyt długiego milczenia. — Aiden... — chciał poruszyć ręką, podkreślić słowo odpowiednim gestem. Ale dłoń ledwie uniosła się nad pościelą, zaraz znów opadając w fałdę białej tkaniny. Plaster opinający wenflon zmarszczył się, gdy palce McYardena wpiły się w materiał narzuty. Ciało ledwo go słuchało i całą energię musiał wkładać w koncentrację; byle ponownie nie zasnąć, nie pozwolić sobie na zamknięcie oczu. Spojrzeniem krążył po obliczu Aidena; po jego zmierzwionych włosach, lekko zmarszczonych brwiach. Po zaciętej minie. Odchrząknął znacząco, czując, jak usta same przybierają formę rozbawionego uśmiechu. — Dzień jest od razu lepszy, gdy wita mnie tak radosna twarz... Budzić się w twoim towarzystwie to wygrana na loterii... nawet tutaj... gdziekolwiek jesteśmy...

Wygląd: szpitalna koszula, rozwichrzone włosy, mocne cienie pod oczami. Na nadgarstku szpitalna bransoletka, w wierzch lewej dłoni wbita kaniula dożylna.
Obrażenia: nieznane.
Aiden 'Stormeye' Veen
Aiden 'Stormeye' Veen

Lokacja  Empty Re: Lokacja {25/3/2021, 19:48}

W wojsku nic nie odbywało się w normalnych porach, na przykład w południe albo „po obiedzie”. Po prostu nie. Zawsze musiało być ciemno, zimno, daleko od domu i koniecznie należało przy tym zasypiać na stojąco.
  W ______, w oddalonej nieco od centrum klinice _________ wpadło mu w ucho pięć taktów, które już niebawem miały się stać wspaniałym początkiem melodii. Zjawiały się w sposób całkiem zwyczajny — znikąd, jak to bywa z dźwiękami — ale kiedy dudnienie stało się śmielsze, nadszedł czas, żeby je nazwać i wkomponować w swój sen. Czy dosłyszane trzaski były krokami, jakie niosły się po wypłowiałej pustce?; czy dochodziły z otwartej starej chałupy, której drzwi jak wahadło, otwierało się i zamykało z trzaskiem?; czy były to kroki oddziału, za który odpowiadał, siedząc na szczycie zdezelowanego budynku, patrząc nieruchomo w lunetę?; a może była to zapowiedź wyłaniającego się z dziczy niebezpieczeństwa, które szykowało się do głodowej pogoni, tnąc mrok – rozbryzgując szkarłat krwi, organów i--
 PUK.PUK.PUK.
 Siedzący w samochodzie mężczyzna drgnął, czując, jak tył głowy uderza o zagłówek. Przyzwyczajony do zrywania się na równe nogi w ciągu nocy i do krótkich drzemek podczas pełnionych na misjach wart, spoglądnął w kierunku hałasu, nad wyraz trzeźwo. W wojsku, od kiedy tylko sięgał pamięcią, wszystko było wyznaczone na określoną godzinę: „na piątą zero zero, na trzecią trzydzieści” i tak dalej, i tak dalej, ale nikt nigdy nie wydawał zegarków. Co zabawniejsze wydaje się to uzasadnione: człowiek po dziesiątkach rutynowych lat potrafił perfekcyjnie funkcjonować bez nich. Analogowy panel tuż nad radiem pokazywał równą czwartą nad ranem. Veen zaśmiałby się, gdyby tylko wiedział, jak to się robi.
 Poza szalejącą na zewnątrz ulewą — tak gęstą, że obraz w odległości pięciu metrów od niego zlewał się w martwiejącą szarość, przy szybie od strony kierowcy, majaczyły żywe kolory, które z pewnością nie były częścią pokrytego deszczem krajobrazu miasta. Czerwone odzienie stojącego po drugiej stronie mężczyzny kontrastowało z mokrymi ścianami budynku, na tyle intensywnie, że Aiden nie potrafiłby jej tak po prostu zignorować. Wymachujące gesty sugerowały opuszczenie szyby.
 — Widział pan tablicę informacyjną na wjeździe? — Usłyszał, gdy niewielka część szkła osunęła się w dół, a facet stojący po drugiej stornie niemal przykleił do niej wargi — dokładnie jak ryba, która przez długie minuty leżała na wyschniętej plaży i pragnęła zaczerpnąć powietrza. Zapach wilgoci pochłonął zadbane wnętrze samochodu. Brak odpowiedzi. Niewygodna cicha popchnęła jego słowa naprzód: — Od poniedziałku do piątku parking jest bezpłatny. Dzisiaj mamy niedzielę i zajmuje pan miejsce już od trzech godzin. Muszę wypisać mandat.
 Dla Aidena nie było ani poniedziałku, ani niedzieli: były tylko dni popychające się w bezładzie; stojący po drugiej stronie szyby, z zarzuconym na głowę przeciwdeszczowym kapturem, ociekającym kroplami wody, wydawał się tego nie rozumieć. Z ust mężczyzny wymsknęło się krótkie westchnięcie. Musiał rozmasować spiętą skórę między skroniami.
 — Aiden Veen. Żołnierz oddziału Czarnej Gwardii prowadzonej pod przywództwem ______. Jestem tu w sprawach służbowych.
 Aby podkreślić swoje stonowane, niemal wyrecytowane w znudzeniu słowa wyciągnął za pasa dowód opięty w skórzany czarny pokrowiec. Chowanie się za odznaką stało się dla niego codziennością.
 Szum deszczu pieścił uszy. Skonsternowany wzrok stróża, niedyskretnie spełzł z ukazanego dowodu i pozwolił sobie zbadać wnętrze pojazdu. Aiden zauważył spięcie na jego pomarszczonej, starej twarzy, kiedy na siedzeniu obok dostrzegł leżący (jakby rzucony w bezładzie) karabin BAR, okryty tylko kawałkiem czarnego niezidentyfikowanego materiału. Wojskowy dostrzegając błysk w lewym, zajętym zaćmą oku, wiedział, że nie musi mówić nic więcej. Facet pokiwał tylko głową i odsunął się od samochodu, uprzednio dziękując za przekazaną informację i życząc spokojnej służby. Według jednego z wojskowych (w sumie nie tylko, bo lekarze wydają się również na ten temat zgodni) przesądów nie należy nigdy mówić, że pełniona służba będzie „spokojna”. Tak samo, jak nie należy mówić „powodzenia!” aktorowi tuż przed spektaklem. To straszne słowo na „s” to potężne zaklęcie. Wypowiadając je, pod murami zbierają się mutanty z najmroczniejszych odmętów świata. Kiedy więc stróż życzył mu „spokojnej służby”, wiedział, że to tylko początek problemów, które miały być kontynuacją tej felernej nocy w terenie. Zanim zdążył pokropić go wodą święconą, facet odszedł, a Aiden pozostał znów sam.
 Sięgnął po czekającą na siedzeniu broń i wyszedł z samochodu. Deszcz oblał jego sylwetkę, nie zamierzając podarować żadnej części odzienia. Przerzucił sprawnie karabin przez ramię i ruszył w kierunku wielkiego budynku i mieniącego się neonowego szyldu: „KLINIKA ______– SZPITAL PRYWATNY”. Ciemność trwającej jeszcze nocy i gęsty deszcz z pewnością nie sprzyjał eksponowaniu urokliwej modernizacji. Zatrzaskując za sobą drzwi, nie zwrócił uwagi nawet na odbijające się w wielkich szybach, lewitujące pomiędzy ciemniejszymi plamami nieboskłonu, srebrzyste kawałki księżyca.
 Nie pamiętał, kiedy ostatni raz widział słońce. Bezustannie pracował na nocne zmiany.

***

 Przywitała go chłodna próżnia. W takich miejscach jak to nie dało się zaczerpnąć świeżego powietrza. Pomimo iż izba przyjęć była praktycznie pusta, to nie uniknął prywatnych zaciekawionych spojrzeń. Kobiety w recepcji tylko czekały, aż zniknie z ich oczu, aby móc wypowiedzieć na głos to, co w obecności służbowego nie wypadało. Widok mundurowych, nawet po aktualne daty zdawał się wzbudzać sensację i niepokój jednocześnie; a obecność Czarnej Gwardii podnosiła te odczucia do niesamowitych liczb do kwadratu. Pomimo iż stanowili wyszkoloną i skuteczną kadrę radzącą sobie z czyhającym wokół złem, tak stanowili również źródło wielu kontrowersji. Zdania na temat państwowych oddziałów nigdy nie należały do zgodnych, a z pewnością on nigdy się na takowe nie natknął.
 Poruszał się naprzód – mechanicznie, musztrowo stawiając nogi przed siebie. Wysokie, zawiązywane sztywno buty opinały się na wysokość piszczeli i pozostawiały mokre ślady na jasnym, wyłożonym kafelkami korytarzu. W tym momencie miał przewieszone przez ramię dwa karabiny: swój BAR i Tokarewe Caine’a. Posiadał również w kaburze pistolet z tłumikiem, trzy granaty i cały zapas amunicji w przypiętej do uda skórzanej torbie. Całe szczęście, że nigdzie nie znajdowały się bramki antykradzieżowe.
  Młoda pielęgniarka zamykała właśnie drzwi jednej ze sal, gdy zaskoczył ją dobiegający zza pleców beznamiętny, męski baryton:
 — Obudził się?
 Kobieta obejrzała się przez ramię. Jej niebieskie oczy skupiły się na stojącym, zapiętym pod mundur, wysokim wojskowym; wpatrując się w jej twarz, wydawał się nie poruszyć najmniejszym mięśniem twarzoczaszki. Było to dość niepokojące.
 — Bardzo mi przykro, ale jeszcze nie.
 Za ściany dochodziły dźwięki aparatur — wszelkie pikanie i pstrykanie. Zapach silnych dezynfekujących płynów wydawał się irytująco drażnić zmysły.
 — Zakładam, że może potrwać to jeszcze z parę godzin, ale po całej walce na sali operacyjnej jego stan określa się za stabilny — westchnęła i opuściła wzrok, jakby nie potrafiła już dłużej patrzeć rozmówcy w oczy. Spoglądnęła za kartę pacjenta, którą trzymała na sztywnej, czarnej podkładce. — Jego organizm potrzebuje czasu na regeneracje. Ten chłopak miał naprawdę dużo szczęścia. Wiem, co mówię. Takich obrażeń nie widzi się na co dzień.
 Dwójka lekarzy minęła ich, pędząc w głąb korytarza: jeden trzymał stetoskop, drugi mamrotał coś, co w tej odległości nie wydawało się klasyfikować nawet jako język ludzki. Chwilę później ciszę zapieczętował trzask zamykanych drzwi.
 — Wiem, że czekał pan tutaj trzy godziny, jednak…
 — Amputacja? — Wydawało się, że od samego początku tylko to pytanie tkwiło w jego ustach — prawie martwe, ale oczekujące, by móc, w końcu o sobie przypomnieć.
 — Wiem, że ten uszczerbek może być gwoździem, dla tak młodego człowieka, jakim jest Caine, ale była nieunikniona. — Kobieta spoglądnęła w kierunku szyby, która wetknięta we drzwi ukazywał część skrywanego, białego pokoju. Wydawało się, że spogląda na leżącego tam pacjenta, ale z tej perspektywy można było dostrzec wyłącznie kawałek odstającego, szpitalnego łózka. — Może i nie powinnam się na to zgadzać — zwłaszcza że pacjent jest dopiero po operacji, a my znajdujemy się na oddziale intensywnej terapii, ale powinien pan go zobaczyć. Piętnaście minut powinno wystarczyć.
 Mówiąc to odeszła, a uderzające o jej pięty chodaki rozniosły się w powoli niknące, drobne echo.

***

 Kiedy zamknęły się za nim drzwi, pochłonął go zapach leków. Szare linoleum na podłodze i reprodukcja słoneczników Van Gogha na ścianie były jednymi z tych rzeczy, które przykuły jego uwagę. Kolejną były wielkie maszyny stojące przy łóżku — jednym. Caine wydawał się jedynym pacjentem w tym pokoju i Aiden zakładał, że po ilości aparatur, jakie były do niego podpięte, większość łóżek po prostu by się nie zmieściła. Rozpoznał tylko kardiomonitor i respirator, inne aparatury wydawały mu się kompletnie obce.
 Zagłębił się w pokój i prześledził wzorkiem stojące pośrodku łóżko. Niedaleko, na nocnym stoliku stała mała LED-owa lampka, dająca delikatne, nieoślepiające światło. Blask padał na część lewej strony twarzy Caine’a, podkreślając zadrapania na policzku, które czerwieniały krzepnącą krwią. Zatrzymując się przy oknie i zachowując od dzieciaka dystans, oparł się ramieniem o ścianę i założył ręce na klatce piersiowej.
Wydawać się mogło, że zanurzył się w myślach; zawiesił na krótko sztywny wzrok na jego ciele, a później nastąpił przełom:
 — Jezu… Aiden…
 Trudno nazwać znajomym głosem, dźwięk tak zniekształcony chrypą, że właściciel równie dobrze mógłby połknąć kępkę igieł i spokojnie zbliżyłby się do podobnych efektów. Ten ton jednak zadziałał — wzrok, który podczas rozmyślań i ciszy zdążył pomknąć za okno, na powrót odnalazł punkt w jego oczach.
 — Dzień jest od razu lepszy, gdy wita mnie tak radosna twarz... Budzić się w twoim towarzystwie to wygrana na loterii... nawet tutaj... gdziekolwiek jesteśmy...
 — Jesteś łatwy do zadowolenia, Caine — przywitał go surowy głos.
 Blondyn mógł zauważyć, że Aiden obracając głowę, spogląda na niego wzorkiem, jakby był zdziwiony, że go tu widzi. I nie, to nie było w dosłownym tego zdania znaczeniu. To wyglądało tak, jakby dotąd tylko zajmował przestrzeń obok niego, niczym mebel. Teraz gdy jednak spojrzał na McYardena, objął go wzorkiem całego; tym razem, gdy na niego spojrzał, zdawał się go widzieć naprawdę.
 — Znajdujesz się w miejscu, w którym być może utemperują twoją niezawodną zdolność do autodestrukcji. O ile przedwcześnie nie skapitulują. W końcu nie poznali jeszcze twojego pełnego potencjału.
 Nawet z tak znacznej odległości Caine mógł dostrzec, jak ramiona Aidena uniosły się, gdy nabrał bezdźwięcznie powietrza w płuca. Przymknął oczy, nie ruszając się ze wcześniej okupowanego miejsca. Ręce nadal spoczywały splecione na torsie. Twarz pozostawała nieruchoma.
 — Bardzo nie chciałeś mi podarować choć jednej przespanej nocy, co?
 I choć powiedział to sztywnym, służbowym tonem, zdało się wydawać, że w otaczającej ich bieli ścian słowa zabrzmiały swobodniej, ale może był to tylko złudny efekt zaaplikowanych leków przeciwbólowych?
 Kto wie.
Caine McYarden
Caine McYarden

Lokacja  Empty Re: Lokacja {1/4/2021, 11:02}

— Jesteś łatwy do zadowolenia, Caine.
Drgnęły mu ramiona — temu zwykle towarzyszyło parsknięcie, ale tym razem przez ściśnięte gardło nie przebiła się nawet taka ilość powietrza. LED-owa lampka rzucała blady poblask na twarz, ukazując nowe zadrapania i zbrązowiałego strupa w samym kąciku uniesionych w rozbawieniu ust. Blondyn tylko pokręcił głową.
Tak, był szalenie łatwy do zadowolenia — i fakt ten nie mógł umknąć ani Aidenowi, ani w ogóle komukolwiek. Starczył jeden gest, jedno słowo, odpowiedni ton głosu, propozycja, obraz, kolor — a Caine, jak dziecko, przeskakiwał między nastrojami, z najgłębszych otchłani doła po wyżyny entuzjazmu.
Ściskająca kołdrę ręka rozprostowała palce. Drżały mu jakby podpięty był do prądu, a nie kardiomonitora. Czemu? Chodziło o ostrzał pod jakim się znalazł? Spojrzenie Aidena wydawało się nożem wbijanym coraz głębiej pod płat skóry. Odkrajał kawałek po kawałku, pokazując światu miękkie wnętrze McYardena, w którym powoli rosło dziwne uczucie.
— Bardzo nie chciałeś mi podarować choć jednej przespanej nocy, co?
Gdyby pielęgniarka to teraz usłyszała, mogłaby wyciągnąć błędne wnioski — zauważył zaczepnie.
O ile na zewnątrz wydawał się autentycznie rozbawiony, tak nerwy były na granicy pokrytego siatką pęknięć szkła. Jeden nieostrożny ruch i wszystko strzaska się z głuchym zgrzytem, niezdolne wrócić do poprzedniej postaci. Szpital to najgłupsze miejsce do umierania, ale właśnie w tym momencie tego doświadczał — stał na krawędzi, rozdarty między tym, czy cofnąć się na bezpieczny ląd, czy wdepnąć w przepaść kończącą się czarnym morzem. Szalenie chciał dowiedzieć się w czym rzecz, ale coś mu podpowiadało — jakiś cichy, natrętny głos w tyle głowy — że nie są to dobre informacje; że usłyszenie ich odbierze mu mowę. Zawalili misję? Ktoś zginął? Jeżeli tak to kto? Dowódca? Albo ten świeżak, Timothy aka „Nie-Jestem-Niski” Robertson? Dryblas Jackson? Skośnooki Jin-wo?
Caine na niepewność zawsze reagował panicznym strachem, a teraz, gdy leżał w pokrytym półmrokiem szpitalnym pokoju, podłączony do pikających maszyn, dręczony pustką w pamięci — całość nie tylko napawała go lękiem, ale wręcz agonią. Dusił się jakby rzeczywiście wpadł w fale i nie miało znaczenia, czy kliknie przycisk przywołujący personel. Fizycznie nic mu nie było; jedynie psychika wyła domagając się faktów.
Chciała i nie chciała wyjaśnień. Przypominało to trwanie w gorączce — ataki ciepłoty mieszały się z przenikliwym zimnem.
Żołądek skurczył się w bolesny ścisk nie dając zapomnieć o tym, że coś jest nie tak. McYarden nie wiedział co — był naćpany prochami, ledwo przy tym kontaktując. Skupiał się na Aidenie, na jego wyglądzie i niskim, warkliwym tonie głosu. Starał się przy tym prezentować, jakby nic się nie stało, ale cisza jaka zaległa między nimi i fakt, że Veen okrężną drogą zmierzał do celu... to wszystko powoli łączyło się w spójną całość, nadal wypychaną przez system obronny umysłu.
Stało się coś potwornego. Może nawet...
Caine parsknął nagle, przewracając oczami. Ciężko stwierdzić czy po to, aby rozluźnić Aidena, czy jednak siebie.
Wrosłeś w podłogę, Stormeye? — zapytał niespodziewanie, zdartym głosem kalecząc każdą głoskę.
Podniósł dłoń; w ślad za nią ciągnęła się przeźroczysta rurka, podłączona do wenflonu wetkniętego w siny wierzch ręki. Palce Caine'a przemknęły po powietrzu w mało kontrolowanym geście; może zwykłego przywołania.
Siadaj — zachęcił głosem kogoś, kto wpuścił do swojego obszernego apartamentu przygarniętego z ulicy biedaka. — Tylko odłóż broń.
Fioletowe powieki nagle się przymrużyły; zwykle roziskrzone, wesołe oczy Caine'a nabrały lisiej chytrości. Przypatrywał się Aidenowi bardzo intensywnie, niemal nachalnie. Krążył wzdłuż jego ramienia, dookoła barku; marszczył przy tym brwi i bez dwóch zdań toczył walkę z nieostrym obrazem i brakiem dobrego oświetlenia. To go jednak nie powstrzymało, bo gwałtownie nabrał powietrza do płuc. Kołdra, którą był przykryty aż po pierś, uniosła się wraz z wdechem.
Masz moje maleństwo — zauważył przytomniej, znów otwierając oczy. Na obitej twarzy pojawiła się ulga; może nawet coś więcej. Błogość. — Nie dadzą mi odpocząć, co?
Skoro Aiden przytargał tutaj jego boski  — w sumie to Boski, przez wielkie „B” — karabin, to znak, że góra potrzebuje ich na jakiejś misji. Byli niezastąpieni, więc nic dziwnego, że stawiają ich na nogi, ściągając nawet ze szpitalnych łóżek. Fatalne samopoczucie i odrętwienie nie mogło w niczym przeszkodzić — co prawda szept nadal docierał z odmętów podświadomości, ale McYarden przydeptał go butem optymizmu. Pewnie zdarzyło się coś nieciekawego, ale co jest lepszego niż walka, w której ferworze można myśleć o wszystkich niedogodnościach? Z jakiego innego powodu Veen miałby targać jego Tokarewę?
Z niemałym wysiłkiem dźwignął się na łokcie, czując jak cała skóra cierpnie, a wszystkie uśpione komórki, o których istnieniu nawet nie miał pojęcia, odzywają się zbiorczym wrzaskiem; uderzenie gorąca prawie posłało go z powrotem w gargantuiczną poduchę. Poczuł jak w miejscu stawu, na którym wsparł ciężar ciała, znikają kości. Szarpnięcie bólu rozbryzgało białe plamy przed jego oczami; na sekundę.
W ostatniej chwili zacisnął szczęki i tylko wypuścił głośniej powietrze przez zwarte zęby.
Potem biorę urlop — wyrzucił z siebie jednym tchem, napinając mięśnie, by podnieść się do siadu.
Służba to służba.
Vivere militare est, sukinsyny.
Aiden 'Stormeye' Veen
Aiden 'Stormeye' Veen

Lokacja  Empty Re: Lokacja {11/4/2021, 13:22}

Za oknem zawył wiatr. Spojrzenie Aidena powędrowało na powrót za szybę, jakby nie do końca ufał swoim zmysłom — zawsze wydawał się skrupulatny i dokładny, nic nie mogło umknąć jego powierzchownej ocenie. Rosnące przy parkingu knieje poruszały się nerwowo, trącone niewidzialną siłą, tak samo, jak zawieszone ozdoby, wystawione poza okna mieszkańców mieszkających naprzeciw kliniki. Deszcz nadal dudnił o parapet; ani na chwilę nie słabnął. Pomimo wojskowego, czarnego munduru, który miał na sobie, poczuł napływający chłód. Nie przeszkadzał mu. Nie było nawet tak zimno, ale miał nieodparte wrażenie, jakby wiatr wyjący w murach ARCI przenikał przez ściany lecznicy; może stąd te nerwowe drżenie rąk u Caine’a? Nie był jednak z tych, którzy zapytaliby o to wprost.
  „Gdyby pielęgniarka to teraz usłyszała, mogłaby wyciągnąć błędne wnioski.”
  Może chłód jego emocji był na tyle silny, iż zamrażał śmiech i dusił go w gardle? Może właśnie dlatego Veen był pozbawiony poczucia humoru? Przemilczał tę zaczepną uwagę. Zamiast odpowiedzieć, spoglądnął ponad jego głowę na okno wychodzące na drugi pokój. Podejrzliwie lustrował pielęgniarkę jak przez szybę w akwarium. Siedziała i się gapiła. Nie spuszczała z nich oka, raz patrzała na Aidena, raz na Caine’a. Ta druga obok niej zdawała się trzymać różaniec w ręku. Chyba się modliła. Veen chciał powiedzieć, że Bóg jej nie pomoże, że być może mąż wstąpi przymusowo do wojska i będzie musiała jakoś z tym żyć. Takie jest życie, brutalne. Nigdy nie daje złudzeń. W każdym razie on nigdy ich nie dostrzegał.
  „Wrosłeś w podłogę, Stormeye?”
  „Siadaj, tylko odłóż broń”
  Dźwięk nieustannie alarmującego kardiomonitora, zatapiał się w tło, a jednak Aiden zareagował na słowa chłopaka nad wyraz pragmatycznie. Nie była to reakcja, która można oczekiwać po zatroskanej matce, która po drobnym poruszeniu się mięśnia policzka u swojego syna pędzi na złamanie karku, aby upaść u łóżka i objąć jego ciepłą twarz w dłonie, ale w obliczu zderzenia z Veenem, można było uznać, że reakcja była czymś więcej niż zwykłym przemilczeniem, na jakie zazwyczaj było go stać:
  — Nie na co dzień słyszy się taką prośbę z ust żołnierza. Czyżbyś zamierzał usiąść ze mną przy filiżance kawy do zarezerwowanego wcześniej stolika? Jeśli tak: mogłeś uprzedzić. Wiedziałbym chociaż, aby ubrać się lepiej.
  Nie miał pojęcia, czemu Caine nalegał na ten aspekt. Chwilę stał wpatrzony w jego twarz, z tą samą nieodgadnioną miną. Przejeżdżający w ciemności samochód oświetlił pomieszczenie jasną, przesuwającą się smugą złocistych reflektorów, która rozlała się za umundurowanymi plecami i pomknęła gdzieś poza zasięg ich oczu; zarys długich cieni zaznaczył się na bladej, bezbarwnej ścianie i zniknął.
  Kiedy człowiek zbyt długo stoi w chłodnym deszczu, powstrzymuje się od zrobienia kroku w ogień — bo czym innym był leżący w szpitalnym łóżku blondyn? Zdolność do eksponowania uczuć sprawiała, że mężczyzna odczuwał w jego towarzystwie fascynację i dyskomfort jednocześnie. Nie można czuć się przy kimś swobodnie, kiedy jest się świadomym, braku posiada choćby namiastki tych emocji. Ale czy Caine właściwie czuł tę różnicę? W niektórych momentach zdawał się kompletnie zaślepiony niezrozumiała dla niego euforią.
  Aiden oderwał się powoli od ściany i ściągnął przez głowę najpierw swój karabin, który położył na długim parapecie, następnie Caine’a, którego pozwolił sobie zabrać wraz z chłopakiem. Obie bronie, oświetlał delikatny blask z pobliskiej lampki.
  Ubrana w skórzaną rękawiczkę dłoń wytargała stojące nieopodal krzesło i przyciągnęła mebel do samotnie stojącego łózka. Rozległo się nieprzyjemne jęknięcie, gdy nogi tworzywa zatarły się o kafelkową, wypolerowaną powierzchnię. Usiadł, a zapach ołowiu, tytoniu, ziemi i potu zdołał unieść się drażniąco do nozdrzy chłopaka w momencie zetknięcia mężczyzny z krzesłem. Miejsce, które do niedawno wydawało się niesamowicie przestrzennie, w jednej chwili stało się ciasne jak klitka. Aiden zasłonił swoim ciałem okno, od którego bezustannie odbijały się krople deszczu.
  Pik.
  Pik.
  Pik.
  „Nie dadzą mi odpocząć, co?”
  Twarz, jaka pojawiła się przed Cainem, w półmroku pokoju wydawała się jeszcze bardziej osobliwa niż wcześniej, gdy miał sposobność wymieniać z nim spojrzenia. Może powodem był przypadek sytuacji, w którym się znaleźli, a może gra świateł, która pozwalała na podkreślenie wszystkich zakrzywień jego twarzy? Jedno było niezmienne — spojrzenie suche, konkretne, zdające się wwiercać w obserwowaną twarz nieopisanym wyrazem pełnym niewiadomych. Zmarszczki w okolicach kącików oczu zdawały się pogłębić, gdy minimalnie pozwolił zmrużyć powieki. Długo się nie odzywał. Oboje milczeli. Nie znał przyczyny. Być może obawiali się odezwać. Być może Caine nie chciał usłyszeć, że druga osoba nie chce rozmawiać, a może każde z nich było zbyt dumne i nie chciało wyjść na tego, który desperacko szuka kontaktu? McYarden stanowczo zbyt długo się mu przyglądał. Aiden nie odpowiadając na żadne z wypowiedzianych zdań, zapytał dopiero po chwili, kiedy odchylił się w tył, a plecy swobodnie przywarły do oparcia zapożyczonego mebla:
  — Co stało się na przełęczy Seletar, McYarden?
  Nie było to przypadkowe pytanie. Te wszystkie sformułowania, jakie Caine kierował w jego kierunku, wskazywały na brak świadomości tego, co zdarzyło się na terenach Casiopeii. Życie i wojna nauczyły go wielu mechanizmów obronnych, które ludzka psychika potrafiła wykształcić, aby zniekształcić traumatyczne przeżycia. To bardzo cwany organ, zakładał, że dzieciak nawet nie zdawał sobie sprawy, że stał się jego ofiarą.
  — Był z tobą Timothy Robertson, Dean Cover, Jackson Huell, Jin-wo…
  Brew Aidena poruszyła się lekko, gdy podczas wypowiadania nazwisk dostrzegł w spojrzeniu chłopaka stłumiony blask. Założył ręce na klatce piersiowej. Jedyną oznaką tego, że należał do Gwardii, był noszony przez niego trident — wspólny dla wszystkich członków jednostki metalowy, żółty emblemat z nastroszonym pośrodku złowrogim wilkiem. Kto nie miał go na mundurze, ten był zwykłym pomyjem.
  — Odłączyliście się, aby zabrać zapasy ze znalezionego bunkra, co było dalej?
  Tutaj urwał. Podczas przytaczania tych wspomnień zdawał się nawet nie mrugnąć. Dopiero kiedy Caine spróbował się ponieść, Aiden w jednej chwili — jakby tylko czekał aż to zrobi — tknął go stanowczo w klatkę piersiową. Zrobił to na tyle skutecznie, że ciało Caine, faktycznie zatrzymało się w pół ruchu. Później pochylił się w przód. Kardiomonitor brzęczał mu w uszach, ale on zdawał się na niego kompletnie głuchy. Nie zabierając ręki z jego szpitalnej koszuli, zniżył ton:
  — Potrzebuje tej informacji.
  Byli sami, otoczeni przez półciemność i przeraźliwy ziąb szalejący za oknem; oba te żywioły napierały na nich, jak gdyby nie były po prostu zwykłym brakiem światła i ciepła, lecz osobnym krwiożerczym organizmem, drapieżnikiem kąsającym wytrwale, aż Caine do reszty opadnie z sił i się podda.
  To właśnie jedna z tych rzeczy, których nie da się tak po prostu wyjaśnić. Bo jeśli trzeba je komuś wyjaśniać, to znaczy, że nie ma szans, aby je zrozumiał. A zdawał sobie sprawę, że w obecnej chwili nic do niego nie dotrze.
  — Nie jestem tu, aby zabrać cię na kolejną misję.
Caine McYarden
Caine McYarden

Lokacja  Empty Re: Lokacja {9/5/2021, 03:41}

— Wiedziałbym chociaż, aby ubrać się lepiej.
Daj spokój — żachnął się automatycznie. — Wszyscy wiemy, że nawet prysznic bierzesz w mundurze.
Tykał zegar, dając do zrozumienia, że czas nieubłaganie mija, jednak dla Caine'a pojęcie „sekundy” zmieniło definicję. Nawet nie zauważył w którym momencie jak karcony chłopiec opuścił wzrok, poddając się i wyzbywając wstępnej zadziorności.
Siedem. Tyle zadrapań naliczył na swojej stulonej dłoni, przyciśniętej do świeżej, martwej w odcieniu narzuty przykrywającej ciało. Skóra zwykle szczyciła się u niego równomierną opalenizną — nie na tyle intensywną, aby uznać ją za rażącą i niedostosowaną do ogólnej aparycji, jednak wystarczającą, by nie dało się go zakwalifikować do osób bladych. Choć to niemożliwe, aby koloryt zniknął w ciągu zaledwie kilku dni, wczepione w pościel palce były jasne, a nadgarstek siny — w barwie wyblakłego tuszu. Cienie pod oczami Caine'a zdawały się jedynie podkreślać zmęczenie ukryte w spojrzeniu, a ich głębia kontrastowała z cerą, nadając jej tym samym chorowitości. Źrenice, rozszerzone przez lekarstwa, zamarły wpatrzone w pięść zaciśniętą tak mocno, jakby tylko ułamki czasu dzieliły go od uderzenia Aidena.
Zachowywał się jak otępiały, co nieszczególnie mijało się z prawdą. Wszystko, co wyłapywał, wydawało się nadwyrężone, zwyrodniałe w swojej postaci, kształcie, brzmieniu. Było kalką nałożoną na pierwotne dzieło — przypominało coś nierzeczywistego. Jak utarte wspomnienie; albo sen. Słowa Veena docierały z odległości, ale Caine doskonale wiedział, że mężczyzna jest blisko. Szwankowały zmysły, lecz mimo tego podświadomość podsuwała z trudem przyjmowane fakty, a przynajmniej marne strzępki, którymi trzeba się było zadowolić. Stormeye, czego blondyn był pewien, przyciągnął krzesło niedaleko szpitalnego łóżka — dzieliło ich zatem raptem pół metra. McYarden, gdyby chciał, mógłby sięgnąć do kompana i dotknąć jego napiętego ramienia. Mógłby potrząsnąć Aidenem i zażądać, żeby przestał z nim pogrywać; wyłożył czarno na białym wszystkie informacje, jakkolwiek drastyczne by się nie okazały. Słyszał go jednak słabiej, a to w jakiś irracjonalny sposób powstrzymywało przed nieprzemyślanym odruchem. Mógł, co najwyżej, dalej gnieść materiał pościeli, jednocześnie za wszelką cenę próbując skupić się na najważniejszych bodźcach.
Na pytaniach.
— Co stało się na przełęczy Seletar, McYarden?
Być może całą wieczność zajęło mu uniesienie barków, a potem opuszczenie ich w najbardziej dziecinnym wyrazie obojętności i niewiedzy. Spowolniony przez zamroczenie umysł był dobrym argumentem na to, aby Caine zakończył niewygodną dyskusję; mógłby podsunąć, że źle się czuje, a prochy, jakimi go naszprycowano, nie pozwalają na koncentrację — nie skłamałby. Korciło, by przypomnieć Aidenowi, że z ich dwójki to on jest tym, któremu należą się wyjaśnienia. Poczuł też mimowolne ukłucie igły rozczarowania werżniętej w mięśnie mostka. Nigdy nie wyzbył się naiwności, nic zatem dziwnego, że nawet teraz, w obliczu niewzruszonej postawy Veena, liczył na to, że mężczyzna ulegnie, traktując go inaczej niż każdą inną jednostkę z jaką przyszłoby mu rozmawiać. Z drugiej strony znali się tyle lat, a dalej zwracał się do niego po nazwisku. Kolec zdeptanych oczekiwań wbił się jeszcze głębiej.
— Był z tobą... Robertson... Jackson... Jin-wo...
Na usta blondyna wypłynął grymas; zaskoczenia? Rozdrażnienia? Błysk w oczach jaki temu towarzyszył nie potwierdzał ani jednej, ani drugiej emocji. Równie dobrze mogła to być tylko gra świateł, zespolona z blaskiem reflektorów przejeżdżającego pod oknem auta. Stało się jednak coś, co najłatwiej porównać do szwanku w maszynie; jakby w naturalny obrót zębatek wsypano piach, psując tym samym ich systematyczną pracę. Zacięcie trwało ledwie chwilę, ale okazało się wyraźne jak rysa na tafli szkła i Caine wiedział, że nie było sensu przywoływać na powrót uśmiechu. Planował się podnieść, dźwignął się już na łokcie, prawie wyprostował do siadu — ale wtedy natrafił na rękę Aidena. Tyle wystarczyło, aby pojąć, że spektakl nie tyle zakończono, co w ogóle go nie zaczęto; od początku przyglądano się jego marnej grze, znając doskonale warstwy, które kryły się pod przyjętą rolą. Był prosty. Był miękki. Miał twarde ciało, twarde serce, silną wolę — oczywiście. Nie pozwalał sobie na słabości, bo czułby, że traci gardę, jednak nie zapominał, że im wytrzymalsza zbroja, tym bardziej delikatnie bywa w środku. Im grubszy strup, tym głębsza była rana. Jak ktoś się przebije przez pancerz, ból jest niemożliwy do zniesienia — i łatwy do zadania. Chronił się dobrze; miesiącami, latami, zakładał nawet, że utrzyma ten stan rzeczy do samego końca. Więcej: był tego pewien. Do teraz.
Nie przyznałby się na głos, jednak dotyk Veena przypominał kamienność rzeźby; McYarden czuł, że równie dobrze mógłby wpaść na wyciągniętą dłoń posągu, której marmurowe palce wbiłyby się w klatkę piersiową, kompletnie niezrażone siłą z jaką starał się na nie naprzeć.
Już w tym momencie powinien zrozumieć, że nie chodziło wyłącznie o poznanie przebiegu wydarzeń z misji. Z Aidenem byli chemicznymi składnikami. Caine parskał pod nosem za każdym razem, gdy w tle wyłapał szepty kolegów utrzymujących, że jego relacja z Veenem jest niestabilna. Z biegiem czasu zrozumiał jednak, że mieli rację. Nie chodziło im jednak o nietrwałość, o której sam wpierw myślał. To nie kruchość kwiatu, na który trzeba uważać, aby nie stracił świeżych płatków. Jego dziwny, chaotyczny związek ze Stormeyem był delikatny, owszem, ale bardziej jak bomba. Jeden nieostrożny ruch, a efekty mogły być katastrofalne — to dotyczyło wszystkich. Ich samych, oddziału, ludzi pobocznych.
McYarden skoncentrował się znów na obliczu rudowłosego, które znalazło się nagle zdecydowanie zbyt blisko. Aiden pochylił się ku niemu, co bez wątpienia u wielu ludzi wywołałoby naturalny odruch cofnięcia się, jednak w przypadku Caine'a reakcji nie było żadnej. Co miał mu do przekazania Stormeye, że traktował go tak szorstko, omijając sedno sprawy jak omija się zaminowane terytorium?
— Potrzebuję tej informacji.
Odetchnął, opierając ciężar ciała na lewym łokciu. Prawą dłonią sięgnął do ręki, która wciąż nakazywała mu leżeć. Czy Veen czuł pod palcami szybki, nierównomierny rytm serca? Czy ten stukot zgrywał się z pikaniem aparatury, do której był podłączony blondyn?
Ja też jej potrzebuję — przyznał wreszcie, okrawając ton ze standardowej zaczepności i rozbawienia. Powaga jaka zastąpiła naturalny dla niego styl mowy w ogóle nie pasowała do postaci Caine'a. Paznokcie, choć bez siły, wbiły się lekko w przegub Aidena.— Możesz równie dobrze zapytać Timothy'ego. Albo Deana. Jacksona... — zamilkł, a wraz z tym przestał też napierać na nadgarstek Aidena, choć jeszcze przed sekundą, mimo osłabienia, próbował odepchnąć od siebie tę dłoń, której zimno przenikało przez cienką warstwę szpitalnej koszuli i powoli osadzało się wewnątrz organizmu jak postępujący szron. Zamarł.
Nigdy wcześniej nie czuł tak intensywnego zapachu kurzu.
Zdawał się unosić w powietrzu jak mgła, docierając do oczu, nosa i ust. Wargi, choć zakryte dla ochrony chustą, zaciskały się, aby nie dopuścić do siebie nalotu. Kaszel. Syknięcia. Stukot butów. „TĘDY, SZYBCIEJ, SZYBCIEJ!” — krzyk, ale czyi?
Zza ucha dobiegły go przekleństwa. Lekko drgnął. Kątem oka zerknął w bok, w okolicę szafki nocnej, na której stały kwiaty; nie widział wazonu i przywiędłych płatków. Dostrzegał za to smugę latarki jednego z towarzyszy, biały snop chaotycznie krążący po szarej, betonowej ścianie.
„Odłączyliście się... do bunkra... co było dalej?”
Dalej coś uderzyło go w bark z takim impetem, że stracił równowagę. Nie upadł, ale wytrącono mu własną latarkę z uchwytu. Uderzyła o podłogę, zapanowała ciemność. Ktoś coś mówił, niezrozumiale. W innym języku?
Caine pokręcił głową, pochylając ją nieco do przodu; blond włosy opadły na czoło, rzuciły cień na przymrużone powieki. Zabrał dłoń z ręki Aidena, by przycisnąć palce do nasady nosa; w czaszce dudniło coraz gwałtowniej od dobijających się urywków. Były jak zgliczowany obraz. Kadr po kadrze; zatrzymane stop-klatki, które dzieliło czasami kilka sekund, a czasami, miał wrażenie, cała wieczność. W międzyczasie mogło wydarzyć się wszystko — i nic.
Wspomnienia migały mu w umyśle, a każde jedno domagało się pełnej uwagi. Ledwo wychwytywał szczegóły, ale starał się ułożyć je w chronologicznej linii. Odłączyli się od grupy. Uniesiony kciuk — to gest, który wysłał do Aidena. „Wszystko okej, zaraz wrócę”. O czym rozmawiali wcześniej, nim Dean im nie przerwał?
O piwie. Zaległej kolejce jaką obiecał im Huell... to zresztą on nadużył drogi. Ale znaleźli dzięki temu opuszczony schron. Weszli tam. Zapasy były na wagę złota, a poza nimi mogli natrafić na dzienniki, które w ten czy inny sposób pomogą rozwiązać zagadkę mgły.
Widma dalszych działań.
Później? Róg sufitu — gołego, boleśnie prostego w kątach. Przybliżenie na uniesioną ponad ramieniem rękawicę — Robertson dawał znak. Stop. Przekrzywiony obraz na czarny prostokąt, w którym
(McYarden skrzywił się lekko)
w którym przed sekundą zniknął Jin-wo. Wszedł tam, w to wejście.
Bunkier ciągnął się dalej — wyrzucił z siebie lakonicznie, masując pulsującą skroń. — Jin-wo ruszył korytarzem. Nie było go przez dziesięć sekund. Może dwadzieścia. Sam nie wiem. Kroki się urwały.
Padło pytanie: „Co tu robisz?”, które zadał Jin-wo. Szok nie mógł być udawany; coś go rzeczywiście zdezorientowało. Ale co? Dlaczego zaraz potem znów coś powiedział? I znów? I kolejny raz, aż całość zlała się w bezsensowne mamrotanie? Padały imiona; Caine wyłapał jedno istotne, które zapamiętał z tych nielicznych rozmów, podczas których uzewnętrzniali się tuż przy ognisku albo podczas długich nocnych wart. Z jakiego jednak powodu Jin-wo przywołał swoją żonę?
McYarden zobaczył twarz Deana; rozmazaną. Biegł. Nie w stronę holu, w którym zniknął towarzysz — w przeciwną, do wyjścia. Dlatego był tylko smugą, niewyraźną plamą wojskowych kolorów. Uciekał?
Cover zawrócił. Był zaraz obok Robertsona. Robertson stał najbliżej przejścia, którym poszedł Jin-wo. Nie mam pojęcia co dalej, urywa mi się, dobra? Skąd, do licha, mam wiedzieć, co się tam stało? — zdenerwował się nagle, unosząc brodę i wbijając wzrok w Aidena. — Było piekielnie ciemno. Jeżeli nie jesteś tu, aby zabrać mnie na misję, to po co? Jestem o coś oskarżony? Znasz mnie, Stormeye. Nawet półprzytomny działam jak — ściął się — w zegarku.
Zamrugał, gdy zamajaczył mu przed nosem widok Jin-wo; jego wykrzywionych, rozwartych ust, ślepi błyskających w świetle latarek czystą bielą. Brakowało hełmu. Obowiązkowego. Gdzie ten przeklęty hełm? Jin-wo wypadł z korytarza z siłą bełtu wystrzelonego z kuszy. Uderzył w Timothy'ego, a potem...
Caine nabrał powietrza do płuc; pikanie aparatury przybrało na sile, gdy kręcąc głową próbował wyrzucić to, co wydawało się coraz klarowniejsze. Zignorował albo faktycznie nie zauważył poruszenia po drugiej stronie szyby. Jedna z pielęgniarek wyszła zza lady. Stukały jej obcasy.
Bez sensu, za krótko. To się nie zgrywa. Leżeli na ziemi, splątani w szamotaninie. Nie miałem latarki, upuściłem ją, bo ktoś uderzył mnie w bark, a ona przetoczyła się gdzieś dalej. Oni ciągle pojawiali się w świetle i znikali. Mundury szurały po glebie. Cover uciekł, prawda? Jackson był przy wyjściu, może zwiał z nim, gdy Robertson kazał brać nogi za pas. To był rozkaz. Nie wiem, ja zostałem. To było jak zwierzę ze wścieklizną. Pełno śliny, piany i kłapania zębami. Timothy klął pod nosem. Jak miałem mu niby pomóc? — wyrzut został nieco stłumiony przez rękę, którą blondyn przycisnął do ust. Opuszkami potarł żuchwę, starając się rozluźnić zaciśnięte szczęki i choć krążył wzrokiem po twarzy Aidena, w rzeczywistości myślami był daleko poza szpitalnym pomieszczeniem. — Nie chciałem strzelać, mogłem przypadkiem trafić źle. Jin-wo dostał na odlew; chyba dobrze wycelowałem. — W uszach rozbrzmiał mu suchy odgłos rękojeści opadającej na czaszkę. — Zniknął warkot, więc myślałem, że go zamroczyło. Wszystko się we mnie trzęsło, to nawet nie tak, że chciałem pomóc Timothy'emu. Raczej musiałem to zrobić. Po prostu musiałem. Jesteś z siebie zadowolony? — zapytał już przytomniej. Zniknęło zamglenie z jasnych, złotawych tęczówek, utkwionych nieruchomo w oczach Veena. — Tych informacji potrzebowałeś? Że w pewnym momencie Jin-wo bezmyślnie rzucił się na jednego z nas i omal nie zagryzł Tima, zachowując się jak skundlony pies? Wiemy co to było. To coś co go do tego pchnęło. Wiedzieliśmy też, że Jin-wo nie radzi sobie po stracie Cassandry, a mimo tego dopuszczono go do misji. Mgła mogła się wedrzeć jakkolwiek. Może hełmy w ogóle nie chronią przed jej efektami, może to coś o wiele gorszego niż nam się wydaje, a może Jin-wo wszedł w ciemność korytarza i zdjął to przeklęte nakrycie głowy, bo miał już dość. To też jakieś wyjście.
Cisza.
Gardło ścisnęło się, urywając monolog blondyna, jak nożyczkami przerywa się nić. Caine zrozumiał coś jeszcze, coś, co trafiło do niego jak zbyt silne uderzenie, może tak silne jak cios kolbą w skroń Jin-wo, które sam wyprowadził w ciemnościach bunkra.
Aiden — podjął, ignorując coraz mocniejsze zawroty głowy i drżenie palców, nieustannie zakleszczonych na materiale narzuty. Panicznie rozkopywał wspomnienia z wyprawy, ale w pewnym punkcie przypominało to próbę przebicia się przez mrok. Wreszcie się poddał, bo tracił tylko energię i czas, a przecież było łatwiejsze wyjście. Pomoc mógł uzyskać od osoby, która siedziała tuż obok i której przyglądał się z zacięciem; mógł i musiał tę pomoc uzyskać. W tle szumiało od ulewy i dźwięk ten prawie zagłuszył ostre, kategoryczne:
Powiedz mi wreszcie. Co robię w szpitalu?
Sponsored content

Lokacja  Empty Re: Lokacja {}

Powrót do góry
Permissions in this forum:
Nie możesz odpowiadać w tematach